POLSKA
w moim obiektywie

Wstęp
Turystyka piesza
Turystyka górska
Korona Gór Polski
Krajoznawstwo(galeria)
Przyroda w obiektywie
Publikacje, wystawy.
Linki
Kontakt

Pieszo przez Karpaty i Sudety

w górę.


18.07.2002.

Wyspani i wypoczęci wstajemy wczesnym rankiem, by wyruszyć w stronę Tatr. Potężne szczyty Tatr Wysokich i Bielskich oglądane od wczoraj z okien naszej kwatery dodają nam skrzydeł. Ruszamy ochoczo z Wierch Porońca leśnym szlakiem w stronę Rusinowej Polany. Po godzinie wychodzimy na otwartą przestrzeń z wysokimi masywami sięgającymi nieba na horyzoncie. Wstępujemy do kaplicy na Wiktorówkach podziwiając kunszt góralskiej snycerki, próbujemy świeżutkich oscypków w szałasie na hali, robimy pamiątkowe zdjęcie z młoda góralką i ruszamy w kierunku Doliny Roztoki. Po zejściu na szosę w okolicy Palenicy i ujrzeniu tłumów ciągnących w gore, miny mamy niewesołe. Gdzie te puste bieszczadzkie i beskidzkie trasy, gdzie te łany jagodowe, na których pieczołowicie zbierają owoce ludzie z pobliskich wiosek, zawsze życzliwie nastawieni do przechodzącego turysty? Człapiemy w tej ciżbie pseudo-turystów w klapkach, sandałach, a nawet boso i złorzeczymy na asfalt pod grubymi górskimi butami. Przed schroniskiem "Nad Morskim Okiem" trudno przecisnąć się do środka. Tłum ciekawskich obserwuje GOPR-owski śmigłowiec w akcji ratunkowej. Jeden z turystów zasłabł w drodze do Czarnego Stawu. My uciekamy do pokoju w schronisku, by odpocząć.

19.07.2002.

SAMOTNIE NA RYSY .
Pod Rysami Po pięknej wczorajszej pogodzie ani śladu. Nad stawem snują się pierzaste mgły, a czub Mnicha górujący nad nami, możemy tylko sobie wyobrazić. Dobrze, że przed wieczorem zrobiłam spacer dookoła Morskiego Oka i udało mi się sfotografować schronisko odbite w spokojnej wodzie jeziora. Mimo nienajlepszej pogody wybieramy się na najwyższy szczyt w Koronie Gór Polski - Rysy. Mgły rozrzedzają się nieco i widzimy grzędę zatrzymującą wody Czarnego Stawu. Bez pośpiechu zbliżamy się do niej. Mamy przecież przed sobą najwyższe polskie wzniesienie. Prawie 2,5 tys. m n.p.m. to nie zabawka. Wędrówka wokół Czarnego Stawu, jednego z najbardziej przejrzystą wodą jeziora w Polsce, nie sprawia kłopotu. Niepokojem napawa zaś niewidoczna w coraz gęstszej mgle ściana Rysów. Wilgotna, chłodna wata otula nas szczelnie. Stromizna szlaku nie pozwala iść zbyt blisko siebie i każdy z nas zostaje sam na tej trudnej drodze. Wiemy, że przed nami idą koledzy, że z tyłu też ktoś jest. Pozostaje to jedynie w naszej świadomości, bo naprawdę jesteśmy samotnymi wędrowcami. Idziemy własnym tempem wsłuchując się w rytm swego serca. Poza tętnem dudniącym w uszach, słychać szum potoku, a czasami wśród tej niesamowitej scenerii siada na skale tuż nad głową maleńki ptaszek i głośnym śpiewem pragnie odciągnąć domniemanego intruza od swego gniazda ukrytego gdzieś wśród kamieni. Piękny mały ptaszku, nawet nie wiesz, ile siły dodaje twój śpiew utrudzonym wędrowcom. Po chwili znów tylko cisza, a gdzieś nad nami słychać brzęk łańcucha. To koledzy z drużyny pokonują już wyższe partie trasy, a ja zastanawiam się nad sensem dalszej wędrówki. Pamiętam wspaniałe widoki, jakie rozciągały się ze szczytu, gdy byłam tam trzy lata temu. Daleki Gerlach, Lodowy i Łomnica piętrzyły się w oddali, postrzępiona koronka tatrzańskich strzelistych grani odbijała się od błękitnego nieba, a w dole błyszczały dwa stawy. Szkoda mi tych wspomnień. Z Rysow Nie chcę popsuć sobie tego obrazu i po dotarciu do miejsca gdzie kończą się łańcuchy, postanawiam zawrócić piętnaście minut przed szczytem. Dołączyłam do schodzących z góry kolegów i wraz z nimi ruszyłam w dół. Ci, którzy byli na Rysach po raz pierwszy, czekali z nadzieja, iż choć na chwile mgła się rozwieje i będą mogli coś zobaczyć. Niestety pozostała im jedynie wyobraźnia, a ja bez żalu wróciłam do schroniska.

21.07.2002.

Po dwóch dniach mgieł i deszczu ranek wstał pogodny. Błękit nieba ozdabiał ostre granie nad Morskim Okiem, a nad jeziorem snuły się niewielkie kłaczki białej mgiełki. Wyruszamy o godz. 7.00 w daleką i trudną trasą. Chyba najtrudniejszą w całej naszej wędrówce. Początkowo wśród kosodrzewiny, potem gołoborzem pniemy się mozolnie łagodnie wznoszącym się szlakiem na Szpiglasową Przełęcz. Malutkie kropelki rosy ozdabiają niejedno źdźbło trawy. Potoki wypełnione wodą po wczorajszych opadach, szemrzą radośnie. Morskie Oko Około 2 godz. zajęło nam, by dotrzeć do przełęczy. Przed nami roztoczył się wspaniały widok Doliny Pięciu Stawów Polskich. Stawy są jeszcze niewidoczne, ale po drugiej stronie doliny pysznią się w pełnym słońcu Świnica i Kozie Czuby. Przed nami urwisko, które pokonujemy dość sprawnie zjeżdżając po łańcuchach jak cyrkowi akrobaci. Poszło nam to całkiem dobrze, mimo, iż niektórzy byli na takiej trasie po raz pierwszy. Wreszcie jest normalna turystyczna ścieżka, którą spokojnie schodzimy w dół oglądając z lewej i prawej strony błyszczące wody jezior. Po krótkim odpoczynku opuszczamy dno doliny wznosząc się pomału łagodna ścieżką ku Przeł. Zawrat. Daleko, od ściany Świnicy rozlega się ostrzegawczy głos świstaka. Wypatrujemy z mozołem tych niewielkich zwierząt, ale niestety nie udaje nam się ta sztuka. Idziemy spokojnie dalej kilkaset metrów i jesteśmy na przełęczy. Po drugiej stronie zupełnie inny świat. Od dołu wznoszą się mgły i niewiele widać. Znowu zaczynamy podniebną łańcuchową karuzelę. Jest jeszcze dłuższa i trudniejsza od poprzedniej. Od dołu podchodzi sporo osób i co chwila musimy robić wprost akrobatyczne mijanki. Tylko jeszcze kilka łańcuchów i jesteśmy na pozornie łatwej trasie. Czeka nas kilkanaście metrów skał o dużym nachyleniu, na których brak łańcuchowych poręczy. Ci, co idą w górę nie maja problemu, my jednak pokonujemy ją ostrożnie, gdyż nierozważnie postawiony krok, może wykluczyć kogoś z wyprawy. Powoli docieramy do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Jeszcze tylko spacer wokół brzegu i widzimy w oddali dachy schroniska "Murowaniec". Nad stawem sporo spacerowiczów. Znów powrócił tłum taki jak nad Morskim Okiem. Na szlaku do schroniska ciągle nas ktoś wyprzedza. Zaczynam się czuć jak na Marszałkowskiej lub zatłoczonych Krupówkach.

22.07.2002.

Wczesnym rankiem zbudziło nas dudnienie kropel deszczu o blaszany dach schroniska. Wszelkie nadzieje na wspaniałe, dalekie widoki z Czerwonych Wierchów prysły wraz z pryskającą woda z rynny. Ubrani w kurtki i peleryny ruszamy w stronę Kasprowego Wierchu. Bez pośpiechu wspinamy się mozolnie w górę. W gęstej mgle słyszymy jakieś głosy, a potem wyłaniają się pojedyncze osoby, które mimo złej pogody wjechały kolejką linową na szczyt, a teraz schodzą na Halę Gąsienicową. Wymieniamy pozdrowienia i po chwili znów jesteśmy sami.
Krótki odpoczynek w budynku Kolei Linowej i ruszamy w kierunku podniebnej ścieżki zawieszonej we mgle. Czuje się jak linoskoczek balansujący wysoko pod kopuła cyrku z zawiązanymi oczami. Ostrożnie posuwamy się do przodu patrząc w buty osoby, która idzie z przodu. Jeden z czterech dwutysięczników na naszej dzisiejszej drodze - Kopa Kondracka, już za nami. Niewielkie zejście na przełęcz i znów pniemy się w górę na Małołączniak. Wiatr gwiżdże na krawędzi kaptura, deszcz zacina z boku, a my w ciszy pokonujemy te przeciwności losu. Jaka piękna byłaby ta wycieczka, gdyby było widać ostro opadające zbocza po obu stronach i dalekie granie sąsiednich pasm. Jeszcze przed nami dwa szczyty - Krzesanica i Ciemniak. Pokonujemy je równym, monotonnym tęmpem, by zmęczenie było jak najmniejsze. Gdyby choć trochę promieni słonecznych przebiło się przez te gęste chmury, od razu humory by się nam poprawiły. Dochodzimy do górnej krawędzi Doliny Tomanowej. Deszcz przestał padać i wiatr zaczyna rozwiewać mgły. Wreszcie widać kopulaste szczyty Tatr Zachodnich. Nam zostało jeszcze kilkukilometrowe zejście do Doliny Kościeliskiej. Po całym dniu wędrówki pustą górską ścieżką, na którą nikt oprócz nas się nie zapędził, z przyjemnością dołączamy do grona turystów zmierzających w stronę schroniska "Na Ornaku".

23.07.2002.

Po wczorajszych mgłach i wieczornym deszczu dzień w Dolinie Kościeliskiej wstał słoneczny i radosny. Gdyby to wczoraj była taka pogoda, ile pięknych widoków moglibyśmy zobaczyć? Niestety nie było nam to dane. Dzisiaj mamy różne potrzeby i sprawy do załatwienia. Idziemy razem dnem doliny słuchając szemrzącego potoku i klapiącej podeszwy oderwanej od buta, który trzeba będzie wymienić na nowy. Wchodzimy do Wąwozu Kraków, gdyż tego pięknego miejsca w Tatrach, nigdy nie można opuścić. Ci, którzy są tu pierwszy raz, zachwycają się jego pionowymi ścianami wąskimi jak na krakowskiej starówce przejściami. Do wąwozu nie dotarł jeszcze codzienny tłum spacerowiczów. Możemy sami podziwiać te cuda natury. Jedni przechodzą przez jaskinię, drudzy górnym przejściem, a trzeci wracają tą samą drogą do Hali Pisanej. Tam stoją już dorożki z woźnicami w góralskich strojach, którzy przywieźli turystów. My nie korzystamy z tego środka lokomocji i przedzieramy się przez coraz bardziej gęstniejący tłum, by dotrzeć do Kir.
Tu nasze drogi rozchodzą się. Dwie osoby postanowiły iść do Czarnego Dunajca polnymi drogami, trzy jadą autobusem do Chochołowa, a ja udaję się w gęstą ciżbę na Krupówki, by kupić nowe buty, bo poprzednie rozleciały się całkiem po wędrówce tatrzańskimi, skalistymi szlakami. Po przebyciu trzytygodniowej trasy prawie pustymi górami, ten miejski tłum napawa mnie wstrętem i uciekam z niego jak tylko mogę najszybciej. W Chochołowie robię godzinną przerwę w podroży, by kolejny już raz podziwiać niepowtarzalny urok tej wsi. Piękne, stare domy, wyszorowane jak co roku do białości, udekorowane rzeźbionymi elementami i donicami kolorowych kwiatów, sprawiają wrażenie, jakby czas tu nie przemijał. Ta wieś była i jest zawsze taka sama. Nawet pies ma tu swą zdobiona budę pokrytą gontem, a wiata autobusowego przystanku jest tak samo zadbana, jak wszystkie obejścia gospodarskie.

24.07.2002.

Drogę z Czarnego Dunajca na Babią Górę skracamy sobie trochę podjeżdżając autobusem. Z Jabłonki do Lipnicy Wielkiej szlak wiedzie polnymi drogami, lasem lub przez wieś. Miejscami jest dobrze oznakowany, to znów znaki giną i kierunek marszu sprawdzamy busolą. Po dotarciu w okolice leśniczówki Stańcowa nie mamy już problemu z odnalezieniem drogi. Wchodzimy w teren Babiogórskiego Parku Narodowego. Szlak biegnie ostro pod górę przez piękny stary las regla dolnego. Po godzinie wchodzimy w piętro kosodrzewiny i roztacza się przed nami rozległy widok partii szczytowych pasma Babiej Góry, a za nami w dole, niby rozsypane korale jarzębiny czerwone dachy domostw orawskich wsi. Piękna pogoda i dobra widoczność uskrzydlają wędrowców.
NA Babiej Gorze Bez problemu docieramy na szczyt Diablaka. Chowamy się przed wiatrem za kamienną zaporą, by odpocząć. Po chwili na najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego wchodzi brygada Straży Parkowej. Chwila rozmowy o wyprawie, pamiątkowe zdjęcia, autograf i ruszamy dalej. Do schroniska na Markowych Szczawinach mamy już niedaleko. Kierownictwo wita nas z uśmiechem. Dzisiaj w górach duży ruch, obiekt pełen gości. Są tacy, którzy wstąpili tylko na posiłek i chwilę wypoczynku w trakcie dalszej wędrówki, jak i ci, którzy zostają tu na noc. Tak jak rok temu na klubowej wyprawie, tak i teraz, spędzamy miły wieczór na rozmowach o górach i wędrowaniu.

26.07.2002.

Wczorajszy ranek mglisty i deszczowy nie zachęcał do spacerów. Po południu trochę się przejaśniło i cześć zespołu powędrowała Percią Akademików na Diablak. Dziś już przy lepszej pogodzie opuszczamy pasmo Babiej Góry w nieco zmienionym składzie. Zakończył swój udział w wyprawie Jan Bałdys z Jawora, zaś Tomek Piecuch z Gorlic dołączył do nas ponownie. Kierujemy się w stronę Pilska trasą, która nie przysparza trudności. Biegnie częściowo lasem to w gore to w dół. Czasem wychodzi na ląki i wtedy roztaczają się przed nami piękne, dalekie widoki. Na szlaku nie jesteśmy już sami. W przeciwnym kierunku idzie sporo ludzi. Pozdrawiamy się z uśmiechem, czasem rozmawiamy chwile o górach i zapraszamy na zloty klubowe. Z dalekich Gór Stołowych dostałam pozdrowienia od brata, który pokazywał osobliwości Szczelińca Holendrom, a na szlaku spotkamy sympatyczną parę młodych ludzi w brązowych kapeluszach, którzy powiedzieli nam, że pięć dni temu wzięli ślub i przemierzają góry w swą pieszą podroż poślubną. Chciałabym tą drogą życzyć im jeszcze raz wszystkiego najlepszego, na wspólnej, nie tylko górskiej drodze życia.

27.07.2002.

Dzień wstał pogodny, a my z dobrymi humorami wyruszyliśmy na ostatni szlak Beskidu Żywieckiego. Świerkowy las pachnący igliwiem i grzybami, rozległe polany pełne jagód, łąki pokryte kolorowymi kwiatami i grające w trawie świerszcze, to te cuda natury, które zmuszają pewną cześć ludzkiej populacji do wysiłku wędrowania po szczytach i dolinach. Do spodni potrzebne nam będą niedługo szelki, bo dziurek w paskach zaczyna brakować, na pięcie zrobi się czasem pęcherz, łydki podrapią pędy malin, a my ciągle wędrujemy. Zachwycamy się każdym nowym widokiem, rozległą panoramą lub szumiącym w lesie potokiem. By zachować to piękno, tworzone są obszary chronione. Dziś przechodzimy przez tereny dwóch rezerwatów przyrody - "Pilska" utworzonego w 1973r na pow. 15,4 ha obejmującego górno reglowy las świerkowy i podszczytowe płaty kosówki oraz "Pod Rysianką" obejmującego ochroną od 1970r fragment dawnej puszczy karpackiej. Na łąkach nad Ujsołami spotykamy pierwsze dziewięćsiły, którym brak jeszcze kwiatów, ale ich piękne rozłożyste liście panoszą się wśród traw. Niezbyt długa trasa nie nadwątliła naszych sił i w dobrej kondycji docieramy do ośrodka wczasowego, gdzie czeka na nas wygodny domek i mili gospodarze obiektu.

28.07.2002.

Pogoda dopisuje nam niezmiennie, a dziś przed nami daleka droga granicznym szlakiem na Wielką Raczę. Wyruszamy z przysiółka Sobolówka ostro wznoszącym się szlakiem na Wielka Rycerzową. Tam krótki odpoczynek w bacówce PTTK i ruszamy dalej leśnym szlakiem na Przeł. Przegibek. Zadziwiają nas gospodarstwa usytuowane tuż przy granicy na wys. 990m n.p.m. Podziwiamy ludzi tam żyjących i pracujących w tych trudnych warunkach. To co dla nas jest rozrywką raz na jakiś czas, oni wpisują w swój życiorys na stałe. Sześć km do centrum wsi Rycerka Grn. muszą pokonywać w drodze do szkoły, lekarza, sklepu. Czy ktoś z nas mieszczuchów zdecydowałby się na takie życie? A ci twardzi ludzie uśmiechają się do nas serdecznie, częstują mlekiem, udzielają rad i informacji. Wchodzimy w wysuniętą najbardziej na południe część Beskidu Żywieckiego - Pasmo Małej i Wielkiej Raczy. Tak jak w Bieszczadach, jak okiem sięgnąć, tylko same lasy. Wsie zostały gdzieś w dole. Dopiero z platformy widokowej na szczycie ponad schroniskiem, widać dalekie siedliska ludzkie. Mimo to, na szlaku spotykamy sporo wędrowców. Są to niedzielni wycieczkowicze, którzy przyjechali z pobliskiego Śląska. Dobrze, że chociaż w dni wolne od pracy wyruszają na górskie szlaki.

29.07.2002.

Ognista kula zaświeciła nam prosto w oczy wczesnym rankiem, a ja nie mogę sobie podarować, iż nie wstałam wcześnie, by obserwować i fotografować moment wschodu słońca tak doskonale widoczny ze szczytu Wielkiej Raczy. Nie wiem czy będziemy jeszcze nocować tak wysoko i czy pogoda będzie nam sprzyjać. Teras drogi nasze będą prowadziły w dół ku Pogórzu Cieszyńskiemu. Dziś wędrujemy przez Zwardoń i Koniaków do Istebnej. Trasa początkowo prowadzi ścieżkami i duktami leśnymi, potem drogami wśród pól. Znowu zadziwiają nas odległe przysiółki rozrzucone wysoko na wzgórzach. Zadbane obejścia, udekorowane donicami kwiatów balkony, wypielęgnowane ogrody. Ci twardzi ludzie nie zapominają o tym, by umilić sobie ten trudny, górski żywot. Jutro będziemy mieli czas na to, by więcej dowiedzieć się o tutejszych zwyczajach, życiu i ludziach tu mieszkających.

30.07.2002.

Dzisiaj nie pokonujemy dalekich tras, ale każdego gdzieś ciągnie. Na styk trzech granic, tym razem już polskiej, słowackiej i czeskiej, leżący nad wsią Jaworzynki; na Baranią Górę lub do Koniakowa, który słynie na całą Polskę z artystycznego rękodzieła, jakim jest koronkarstwo. Początkowo każda panna przed zamążpójściem musiała zrobić sobie czepiec. Był to prosty pas koronki wiązany na czoło pod chusta. Wykonywany był z jak najcieńszych nici w niepowtarzalnych wzorach. Teraz takie czepce można zobaczyć na wystawie im. Marianny Gwarek - najwspanialszej koniakowskiej koronkarki. Idziemy tam, by obejrzeć te cuda wykonywane spracowanymi rękami wiejskich kobiet. Z biegiem lat zaczęto wytwarzać koronki okrągłe wykorzystując tradycyjne motywy roślinne jak kwiaty, listki, gałązki. Wszystkie te elementy połączone ze sobą w odpowiedni sposób, tworzą obrusy, serwety lub elementy dekoracyjne jakim jest orzeł wykonany z nici szydełkiem, wiszący dumnie w samym środku ekspozycji. Poza koronkami, na wystawie można obejrzeć domowe sprzęty i gospodarskie urządzenia oraz komplet masek do dziś używanych w okresie świąt przez kolędników. O tworzeniu koronek i starych zwyczajach pięknie opowiada góralska gwarą członkini zespołu ludowego pani Zuzanna Gwarek.
Po wysłuchaniu opowieści przedstawiamy się i wdajemy w fachowa dyskusje o tworzeniu nicianych cudeniek, po czym obdarowani przecudnej urody serwetką, idziemy w stronę Istebnej, zaglądając po drodze do kościoła. W tym ponad stuletnim obiekcie, na każdym kroku widać miejscowa sztukę. Stoły ołtarzy przykryte są misternymi koronkowymi obrusami, a na modrzewiowym stropie są malowidła wzorowane na tutejszych koronkarskich motywach. Opuszczamy chłodny kościół i w piekącym skwarze udajemy się do chaty-muzeum. Jest to stara, kurna chata zwana od nazwiska dawnego jej właściciela "U Kawuloka". Są tam eksponowane domowe sprzęty i narzędzia, którymi jej byli mieszkańcy, wytwarzali wszelkiego rodzaju instrumenty muzyczne. Młoda dziewczyna w lokalnym ludowym stroju pięknie opowiada i gra na tych wszystkich piszczałkach, trąbitach, fujarkach czy glinianej okarynie. Jesteśmy zauroczeni zdolnościami tych ludzi, dla których sztuka i muzyka, to tylko dodatek do ciężkiej pracy, a tyle w tym artyzmu. W centrum Istebnej zaglądamy jeszcze do kościoła parafialnego, gdzie podziwiamy żaglowe sklepienie w nawie głównej, pokryte wspaniała polichromia, a tuż obok stajemy na chwile zadumy przy tablicy mówiącej o tym, że Istebna to miejsce, gdzie urodził się wielki himalaista - Jerzy Kukuczka. Umęczeni wędrówką po drogach pokrytych asfaltem, wracamy do schroniska "Zaolzianka" , by odpocząć.

31.07.2002.

Pozostał nam ostatni dzień górskiej wędrówki po Beskidzie. Wybieramy dwie rożne trasy. Jedna szlakiem im. A. Sosnowskiego przez Stożek, Soszów i Czantorię do Jaszowca i druga krajoznawczo-przyrodnicza przez Baranią Górę do Wisły. Wsie Beskidu Śląskiego są osadami szczególnymi. Tylko niewielka cześć domów stoi w ścisłej zabudowie obok siebie, zaś ogromna większość rozsiadła się po okolicznych wzgórzach, niekiedy w znacznej odległości. Dla wygody mieszkańców, a na przekleństwo turystów, drogi prowadzące do tych dalekich domostw pod szczytami, są wyasfaltowane. I tak np. przysiółek Pietraszonka leży dwie godz. drogi od centrum, ale za to, tylko pół godz. od Przysłopu, gdzie znajduje się górskie schronisko. Wybrawszy właśnie tę trasę, człapiemy po uciążliwej dla piechurów drodze jak dorożkarskie szkapy, aż pięty odmawiają nam posłuszeństwa, bo nie mamy podków, tylko twarde, górskie buty przystosowane do nierówności skalnych, a nie gładkich powierzchni. Kiedy szosa zmienia się w leśny dukt, czujemy się wreszcie jak normalni wędrowcy. Obok schroniska są dwa muzea, jedno przedstawiające beskidzką przyrodę, a drugie dzieje turystyki na tym terenie. Niestety otwarte jedynie w soboty i w niedziele. Oglądamy wiec z zewnątrz te stylowe drewniane budynki i udajemy się na herbatkę do barku. Tu spotykamy przewodnika beskidzkiego Marka Seńczyszyna, który idzie podobną trasą jak my, tylko w przeciwnym kierunku. Chwila górskich opowieści, wymiana doświadczeń i rozchodzimy się, każdy w inną stronę. Została nam jeszcze godzina marszu do szczytu. Wchodzimy na teren rez. "Barania Góra", który od 1953r. chroni las w szczytowych partiach na pow. 383 ha. Przed nami stalowa wieża widokowa. Z ostatniej platformy rozciąga się wspaniała panorama na wszystkie strony świata. Niestety, łatające mrówki, które obrały sobie za siedzibę właśnie te rejony, nie pozwalają zbyt długo zachwycać się tym pięknem. Siadamy u podnóża, by się nieco posilić i odpocząć. A i to nie było nam dane. Zaczyna padać deszcz i słychać grzmoty. Trzeba uciekać jak najszybciej od tej stalowej konstrukcji.
W ciągle padającym deszczu schodzimy w dół piękną, zalesioną doliną Białej Wisełki. Potok staje się coraz większy i piękniejszy, niestety nie można nazwać go białym, z powodu brunatnej wody zmieszanej z ziemia przez ciągle padający deszcz. Po minięciu najpiękniejszej, potrójnej kaskady zw. Kaskadą Rodła, wychodzimy znowu na asfaltowa drogę, którą musimy dotrzeć do Wisły Czarne. Dalej korzystamy z miejscowej komunikacji. Z okien autobusu jadącego brzegiem Jez. Czerniańskiego usiłujemy dojrzeć zameczek prezydenta Mościckiego. Niestety jest zbyt daleko, a my zbyt przemoczeni, by wysiąść z autobusu i robić jakieś piesze wycieczki. W Jaszowcu w schronisku "Watra" czeka już reszta ekipy o wiele mniej zmoczona, gdyż na ich trasie deszcz padał tylko przez chwilę.

01.08.2002.

Końcowy beskidzki akord to wejście na Równicę oraz spacer po Ustroniu. Od wysoko usytuowanego schroniska "Watra" idziemy pięknym bukowym lasem tylko pól godziny. Szosa, która doprowadza prawie pod sam szczyt, przyciąga tam masę zmotoryzowanych turystów. Nie jest to miejsce dla nas, górskich traperów, którzy przemierzają niedostępne leśne ostępy. Schodzimy wiec szybko w kierunku dzielnicy uzdrowiskowej oglądając po drodze miejsce nabożeństw ewangelickich w latach 1654-1709. Z powodu prześladowań religijnych musieli oni kryć się w lasach. Obecnie Ustroń jest jedną z największych w kraju parafia tego wyznania. Po drodze do miasta oglądamy słynne ustrońskie "żaglowce", czyli szereg trójkątnych budynków sanatoryjnych, kościół parafialny oraz osobliwość przyrodniczą - dąb "Sobieskiego" posadzony tu pono na pamiątkę odsieczy wiedeńskiej. Ten dąb pokaźnych rozmiarów, obrośnięty jest pięknym, równie starym bluszczem, który tworzy niesamowity kształt korony tego drzewa. Chcemy jeszcze obejrzeć Muzeum Hutnictwa i Kowalstwa, ale niestety podziwiamy jedynie największe prasy hutnicze stojące przed budynkiem, bo ekspozycja jest czynna tylko do 14.00, a my dotarliśmy tam nieco później. W tej sytuacji pozostało nam jedynie obejrzenia miejsca pamięci ku czci zamordowanych przez hitlerowców mieszkańców Ustronia oraz dolnej stacji wyciągu krzesełkowego na Czantorię.